Rumunia – offroadowo przez Domogled
Trochę nam się zeszło w Rumuni, więc postanawiamy, że teraz szybciutko lecimy do Serbi, tak by na wszystko wystarczyło nam czasu! No to lecimy! Planujemy przekroczyć granicę z Serbią na Dunaju niedaleko miasta Orsova. Mimo, że nawigacja prowadziła nas przez Targi Jiu, my postanowiliśmy urozmaicić sobie trasę jadąc drogą krajową 66A przez Park Narodowy Domogled, który na google mapach wydawał się ciekawą krętą drogą o długości kilku kilometrów.
Początek drogi rzeczywiście był przepiękną trasą, jazda po winklach z pięknym i równiutkim asfaltem. Po około 20 km okazuje się, że nie będzie tak kolorowo. Koniec asfaltu dla naszych motocykli! Zaczyna się szuter!
No nic, postanawiamy, że jedziemy dalej. Przy okazji stwierdzamy, że będzie to miła odmiana i poćwiczymy jazdę w terenie na motocyklach. Poza tym nie opłaca się nam zawracać i nadrabiać drogi a jeździmy przecież na enduro (no dobrze, turystycznym-enduro), więc żadna droga nie powinna być nam straszna.
Droga jednak bardzo szybko robi się co raz węższa i bardziej stroma. Po jednym kilometrze przypomina bardziej górską ścieżkę niż drogę. Jest tak stroma i kamienista, że żaden samochód osobowy by tamtędy nie przejechał. Nie jedziemy na kostkach, nasze motocykle mają na felgach Anakee 2 oraz 3, więc nie jest nam za bardzo do śmiechu, bo podłoże robi się co raz bardziej wymagające. Monika chce wracać, ponieważ boi się podjazdów. Piotrek nie chce nadrabiać drogi, więc przekonuje drżącym głosem, że to na pewno tylko krótki odcinek podjazdu i musi być lepiej – przecież na google maps droga 66A wygląda na „międzymiastową”.
Jedziemy dalej. Nie jest ani trochę lepiej, ale chyba oswajamy się z warunkami. „Monika – wstań na podnóżkach, będzie Ci wygodniej balansować motocyklem” – posłuchała, jedziemy dalej ostro pod górę.
Zatrzymujemy się co kilka minut aby rozejrzeć się, sprawdzić czy wszystko OK, i cyknąć fotki telefonem. Okazuje się, że nie mamy tu zasięgu żadnej sieci, co nie napawa nas optymizmem – gdzie my trafiliśmy?! Przejechaliśmy już kilkanaście kilometrów, pewnie jesteśmy gdzieś w połowie drogi, nie wracamy „nie opłaca się nam”. Jest fajnie, czujemy dreszczyk emocji, trzyma nas adrenalina, ponieważ droga jest wymagająca. Wąskie serpentyny po kamieniach, tego jeszcze nie było. Po kolejnych kilku kilometrach widzimy ciężarówkę, buldożer i jakieś namioty. Nikogo nie ma ale wnioskujemy, że to drwale. Uspokaja nas, że ktoś tu jest, co więcej, ta droga zaczyna się nam podobać. Przyzwyczailiśmy się nawet do jazdy na stojąco. Wspięliśmy się bardzo wysoko i nagle wyjechaliśmy spomiędzy drzew. Na jednym zakręcie przed nami odsłonił się szeroki widok na całą dolinę. Zatrzymaliśmy się z wrażenia. To był bez wątpienia jeden z najbardziej spektakularnych obrazów podczas naszej całej wycieczki. Zatrzymujemy się, cieszymy sami nie wiemy z czego – chyba po prostu z tego, że to właśnie dla takich chwil warto żyć! Kiedy brniesz przed siebie, pokonujesz własne słabości, obawy i strach, a wytrwałość i silna wola wynagradza Cię takim widokiem.
Mimo załatwionego łożyska główki ramy na skalnych drogach w białym GS-ie, bardzo się nam podobało!
Od tego czasu dużo chętniej odbijamy od głównych dróg zapuszczając się w mniej przyjazne tereny.